Mniejszą częścią teamu w składzie tomaSz, ja oraz Kuba z Barbarą, nie pamiętam już dokładnie kiedy ale też nie ma to większego znaczenia, pojechaliśmy (znowu tego lata) po-zalatać w Alpach.
W prognozach był wyż. Był wszędzie, w Greifie, w Grente i w Słowenii - czyli tam dokąd można dojechać po pracy w 12 godzin. Jego centrum miało przesuwać się z zachodnich Alp w kierunku E-SE więc po myśli.
Ostatecznie okazało się, że ten wyż to nie był taki całkiem wyż tylko obszar podwyższonego ciśnienia, z kilkoma centrami m. in. nad francuskimi Alpami, Taurami i trochę na wschód, mniej więcej nad Słowenią. Dodatkowo w prognozach pojawiły w wysokich górach burze. Pisząc o tych wysokich górach właśnie sobie uzmysłowiłem, że ten wyjazd to miał być pierwszy sierpniowy atak na Grente ale z powodów opisanych powyżej musieliśmy zweryfikować oczekiwania. Po drodze był plan zakotwiczenia w Grajfie - stamtąd jest blisko i do Anthoz i do Słowenii. Ostatecznie wybraliśmy Gabrje.
Pierwszy dzień. Lajnar. Ponad 30 pilotów na malutkim startowisku. Idzie sprawnie, warun jest. Lecimy. Podstawy nad szczyty, bez problemu, z wyraźnym wiatrem w plecy i bez zbędnego kręcenia dolatujemy do końca Stola.
Gemona. Niby działa, podstawy w okolicach 1800m. Łukaszek leci na drugą stronę. My, a raczej ja, zmęczony po nocy, nie myślę do przodu tylko tu i teraz. No i z tego myślenia-nie-myślenia wychodzi mi, że przy takich podstawach i wietrze E powrót może być wątpliwy. A jutro ma być lepiej. Przez radio uzasadniam, jak się okaże później, złą decyzję. Wracamy. Jeszcze na Stolu podstawy podniosły się do 2000+.
Powrót tego dnia nie wymaga opisu. Lot po prostej do Soricy. 136km. Łukaszek zaryzykował i wypłaciło 200+ (nie mylić z 500+).
Rano przystanek piekarnia, sunka-sir, cekoladni zavitek i coca-cola. Później kawka i krzesełkiem na start. Znowu 30 pilotów, starty z Lajnara idą płynnie. Działa i to fajnie ale na Krnie zaliczamy zbiorowe parkowanie. Nosz kuźwa... ile można się tam kręcić. Dupą po trawie, wracam na środek Krna i tam mozolnie wykręcam podstawę, z której można skoczyć na Stol. Później już luz.
Pierwsza grupka, widzę i słyszę, że już skoczyła na trójkąt za jeziorem. Ja, po poczekalni na Krnie lecę nieco z tyłu. 2100 na Gemonie nie pozostawia złudzeń - trzeba skakać. Za mną, kilkaset metrów, leci tomaSz. Na trójkącie za jeziorem wyjeżdża się nad szczyt, potem kawałek po grańce, dokrętka do podstawy i dalej prze siebie. Podstawy na 2100-2200. Przede mną 3 glajty, nie wiem kto to ale farbują to co oczywiste więc można powiedzieć, że leci się bezmyślnie. TomaSz zaparkował, zaczekał na Kubę i obaj zdecydowali się wrócić. Szkoda, bo oddali parę ładnych km.
Tramonti di Sopra. Piękne miejsce. Nawet jak ktoś nie wie, że to właśnie to, to i tak pozna. Bo takie ładne. Gdyby tu zawrócić to byłoby 190 a ma być 200+ więc lecę dalej. Tam gdzie jeszcze nie byłem. Mam przed sobą te trzy glajty, które teraz mi się przydają bo sam poleciałbym inaczej. Słyszę na radiu, że chłopaki z przodu (Łukaszek, Witek i Bogdan), po przeskoku decydują dokąd lecieć ale z korespondencji nie wynika jednoznacznie gdzie są. Można się tylko domyślać skąd i do której góry lecą. Choć jak już się doleciało do tego miejsca, w którym byli, to było jasne dokąd chcieli dolecieć. No, tak to właśnie działa.
Lecę dalej, jedna górka, druga górka, przeskok, grań, podstawa, powrót. Po drodze, ok. 15:00, na wspomnianym wcześniej Tramonti di Sopra wyskładało mnie jeszcze za wszystkie czasy i dalej to już w zasadzie nie ma o czym pisać. No, chyba, że o pięknie i ogólnej euforii z tym, że o tym akurat nie bardzo umiem.
A zatem, lotem szybowcowym powrót 100km domu, z petardą na Voglu. Chory komin, który chciał mnie wystrzelić na orbitę ale dałem sobie spokój ze zwiedzaniem kosmosu i wyleciałem z niego na 2200-2300. Po 7,5h człowiekowi nie chce się już zwiedzać zakamarków stratosfery.
Piątek. Chyba to był piątek. Nadchodzący sztryms wypędził nas z Gabrje. Jeden samochód wraca do Polski, drugi, nasz - kierunek Bassano. Bassano to plan B, na wypadek deszczu i niepogody. Dzień jest w plecy więc po drodze, bez naprężenia, zaliczamy Piran. Tam kąpiel w idealnie cieplutkim Adriatyku, z którego naprawdę nie chce się wychodzić. Mówię to ja, dla którego woda 20st jest jeszcze za zimna, a 25st już za gorąca. Wieczorem zasiadamy w Abazii, pełny stół, uno litro, desery, przepyszna kawa i 'mamma' na kasie.
Pędzący front, z którym zderzyliśmy się w drodze do Bassano zlał deszczem, jak okiem sięgnąć, całą okolicę, odszedł na wschód. Po wietrznej nocy nastał z pozoru spokojny poranek jednak chmury wyłażą zza góry wyraźnie przesuwając się na południe. Zgodnie z prognozą górą wieje N.
Do południa przepala się i robi się typowy dzień rezerwowy - podstawy 2000+ bez szansy dokręcenia bo wiatr ścina termikę. Ale polataliśmy tam i z powrotem, pokręciliśmy filmy... jeszcze tylko winko z kubka po lataniu, Abbazia i plan na jutro - Greif.
Przed nami 330km, trzeba wstać przed świtem żeby na 9 zdążyć do Greifa. Tam napięta ekipa z 3-miasta liczy na alpejskie kilometry. Ciągle wieje z północy ale nie powinno być problemu. Może nie da się polecieć tradycyjnego trójkąta ale coś na pewno polatamy. Na starcie zimno, pierwszy raz tego lata trzeba założyć sweterek.
Start ok 11:30. Nie ma problemów z wykręceniem, 2800-2900. Szału nie ma ale nie jest źle. Widać i czuć północny wiatr. Lecimy dużą grupą na zachód. Przy kablach towarzystwo trochę się przetasowało, dalej lecimy północną stroną zbocza w super laminarnym żaglu, praktycznie do końca grani. Potem przeskok na wyciągi, które przy tym wietrze działały słabo. Ale działały.
Tutaj było wystarczająco dużo czasu żeby zastanowić się co robić. Lecimy dalej na zachód czy klasyk? Decyzja, nie konsultowana ale obserwowana - lecimy na zachód. Za wyciągami warun inny niż na Kreuzek-u. Leci się łatwo, podstawy 3000-3200. Po półgodzinie po lewej mam dolinę, do końca której dolatujemy lecąc z Grente. Po prawej Grossglocker. To 50km od startu. Dziś mamy wracać więc dokręcam i daję w długą do domu.
Wyciągi, tak jak w tamtą stronę, działają słabo. Parkuję na 30 min, może dłużej. Szlag mnie trafia, Kacper przelatuje mi nad głową. W końcu udaje się wykręcić i skoczyć na górkę w połowie przeskoku na Kreuzek. Tam znowu walka, po pierwsze żeby nie wpaść w druty kV no i żeby w ogóle odkręcić. Udaje się wyjechać w jakimś czymś co nie jest kominem, z ok. 1000 na 2100. Rzucam się w kierunku domu. Za nisko. Zabrakło 200m żeby przelecieć nad zawietrzną od następnej grani, która skutecznie weryfikuje mi plany. Za chwilę ląduję w okolicach Nikolsdorfu (lotnisko).
No i takie to było latanie. Warto było. Przywozimy z tego wyjazdu: niedosyt z pierwszego dnia, życiówki (Kuby, tomaSza i moją) z drugiego, satysfakcję, że plan B w Bassano zadziałał i bardzo, bardzo fajny lot w Greifie.
Do kompletu w tym sezonie brakuje jeszcze - bo tak rozkazał Sław(ny) - trókąta FAI, najlepiej z Grente. Coś dokręci się jeszcze z Konopek, pod koniec września, po pierwszym śniegu na Col Rodelli, tradycyjnie Dolce. Potem jeszcze kilka Klonówek i do marca spokój.
Podziękowania jestem winny:
Kubie, że podjął ryzyko jazdy autem, które kupił 3 dni wcześniej. S-Max okazał się strzałem w 10.
Basi, że ogarniała furę w zakrętach i na autostradach i zawsze była tam gdzie lądowaliśmy.
I ogólnie, że znowu się udało.
© Tomo