Upał. Wyszpeiłem się i czekam na swoją kolej. Cały spływam potem i czuję, że wykorkuję, jeśli zaraz się nie schłodzę. Janusz jak zwykle już poleciał. Aleks i Lucjan również. W ogóle, każdy kto startuje to się od razu zabiera. Podstawa, tak na oko ze dwa i pół tysiąca metrów. Jak się uda zabrać to już nie będzie ciepło.
Moja kolej. Jazda, jazda, jazda, ożywczy powiew i wreszcie ulga. Usadawiam się wygodnie w uprzęży, ale sielanka trwa zaledwie kilka sekund. Nagłe bujnięcie do tyłu, szybka kontra i już stoję z powrotem na ziemi. Lina się zerwała.
Jedyne o czym marzę to widok holówki na horyzoncie. Czuję jak się powoli zagotowuję we własnym pocie. Pomimo, że po prostu leżę w uprzęży i nie robię absolutnie nic, słyszę pulsowanie krwi w skroniach, jak po sprincie na sto metrów. (Nie, wcale nie koncentruję się przed startem, jak to ładnie napisał Sław w podpisie zdjęcia w naszej galerii, lecz zwyczajnie umieram z gorąca.) W międzyczasie startuje Pachulak, którego lina na szczęście nie splątała się z moją przy zerwaniu. Moją linę chyba też chłopaki zaraz zwiążą, tylko nie jestem pewny, czy tego dożyję w tym upale. Rafał krąży nisko nad lasem, nie wiem czy się zabierze. Wreszcie zza wzniesienia wyłania się dach naszej Skody z liną.
Wyczepiam na około czterystu metrach i od razu łapię jakiś meterek do góry. Tym razem naprawdę pilnuję skrzydła. Po ostatnim wyskładaniu w Pieve, kiedy to skończyło się paczką, nie mam ochoty na przygody. Krążąc powoli odchodzę z nad lotniska. Aneta się właśnie wyholowała i widzę jak krąży jakieś trzysta metrów ode mnie. Ma chyba coś silniejszego niż ja, bo po chwili jest już na mojej wysokości. Rafał melduje podstawę na 2350 i noszenia do 4m/s. Jednak się wygrzebał! Moje noszenie też się poprawiło i do podstawy dociągam z trójką na uśredniaczu. Odnajduję Pachulaka pod następną chmurką. Może go dogonię? Nie, nie liczę na to. Aneta się gdzieś zapodziała. Przez radio słyszę, że Artur z Andrzejem też próbują odejścia, a Tomo się szpei do startu. Ubierz się Tomo, bo tu zimno! Jak się później okazało – nie posłuchał i musiał przerwać dobrze się zapowiadający przelot po sześćdziesięciu kilometrach. Bo zmarzł. No i wysiadły mu baterie w giepeesie.
Dwa tysiące czterysta metrów wysokości to dużo. Bywało, że robiłem przeloty przy podstawie na ośmiuset i dawało radę. Przenika mnie chłód. Chmury poukładane w szlaki, dość gęsto. Decyduję, że nie będę dokręcał podstaw, bo zimno, torbi i im bliżej podstawy tym mniej nosi, a przy takiej wysokości nie powinienem mieć problemów z załapaniem się po przeskoku. Zresztą, po pierwszym przeskoku mam w dalszym ciągu powyżej dwóch tysięcy, więc dwa kolejne kominy przecinam po prostej. Mijam jakieś miasto w oddali, pewnie Mławę. Mając tysiąc sześćset wysokości rozpoczynam kolejny przeskok.
Tym razem przegiąłem. Chmura, do której leciałem w dalszym ciągu jeszcze sporo przede mną a ja mam już poniżej siedmiuset metrów. Widzę Rafała jak się pod nią wykręca. W końcu docieram w miejsce, w którym teoretycznie powinien być komin, z którego się ona wzięła, ale wario dalej buczy. Niedobrze. Wysokościomierz pokazuje już liczbę z czwórką z przodu i nie jest to bynajmniej cztery tysiące. Na wszelki wypadek zaczynam rozglądać się za dogodnym polem, nie przestając jednak kombinować. Spadłem już w strefę przyziemnej turbulencji. Zawsze przy schodzeniu w termiczny dzień od pewnej wysokości mam wrażenie, że wlatuję w gotującą się zupę – i bąbliście i gorąco. Bardzo często w tej zupie daje się znaleźć i wyczekać jakieś zerko. Robię kółko, potem kolejne. Coś tu musi być. Wario popiskuje chaotycznie w jakichś pierdach a skrzydło się buja to tu, to tam. Na uśredniaczu trzy dziesiąte metra na sekundę opadania, więc nie jest źle, trzeba tylko popracować jeszcze trochę. Pojawia się w końcu zero. Czuję, że jestem już blisko. "W pobliżu czai się bestia" przyplątuje się do mnie odkrywcze porównanie. Bestia to może nie była, ale dostałem solidnego kopa i skrzydło zatańczyło nad głową. Po chwili znowu miałem trzy do góry na uśredniaczu. No to możemy myśleć o leceniu dalej.
Mijam kolejne miasto. Nie znam tego rejonu, nigdy tu nie latałem, więc dopiero po charakterystycznym zakręcie drogi domyślam się, że to Nidzica. Po niedługim czasie przelatuję nad jeszcze innym, ale tu już nie mam pomysłu, co to może być. Zgodnie z planem nie dokręcam do podstawy. Teraz muszę wybrać. Wykonać przeskok nad jeziorami (potem doszedłem, że było to Pluszne i Łańskie) i lasem, tak na oko trzydzieści kilometrów bez miejsc do lądowania, ale za to pod solidnym szlakiem Cu. Lub: zboczyć z trasy i polecieć w miejscu gdzie lasów i jezior jest mniej, chmur jest mniej a i lot nie do końca z wiatrem, a wiatr dziś, trzeba to przyznać, dość konkretnie znosi. Obstawiam jednak wariant drugi, mniej pewny, ale za to bezpieczniejszy, jeśli by noszeń zabrakło. Wybieram chmurkę i wciskam spida. Wreszcie łapię komin i po kilku okrążeniach mój misterny plan diabli wzięli, bo i tak mnie zniosło nad ten las i jeziora. Janusz się odzywa przez radio. Mówi, że jest nad Olsztynem, na siedemdziesiątym szóstym kilometrze od Konopek. Sprawdzam na giepeesie. Łał! Ja mam sześćdziesiąt siedem, więc ten Olsztyn powinienem już przynajmniej widzieć. Rozglądam się, ale nie widzę. Jest trochę mgliście. W końcu dostrzegam i sam się sobie dziwię, że nie zauważyłem go wcześniej.
Od tego momentu w tajemniczy sposób Olsztyn zaczyna mnie przyciągać. Mam do niego kilkanaście kilometrów a już wiem, że nie uniknę lecenia nad nim. Wiatr znosi mnie centralnie nad środek miasta. Na lewo mam lotnisko aeroklubowe i, jeśli chodzi o miejsca do lądowania to trochę jezior i mnóstwo lasu. Przelot na wprost nie wchodzi w grę, bo znowu spadłem na osiemset metrów i jeśli bym nic nie złapał to chyba tylko rondo przed dworcem kolejowym by mnie przyjęło. Lecąc w prawo miałbym na kursie maszt radiowy, wysoki tak ze czterysta metrów. Decyduję się ominąć maszt z prawej, choć muszę nadrabiać nieco pod wiatr. Na giepeesie mam siedem kilometrów na godzinę względem ziemi, tylko nie wiem, czy do przodu, czy do tyłu. Teraz czuję, że to ten maszt zaczyna mnie przyciągać. Wysokość topnieje i coraz bardziej wyraziście widzę pomalowany na czerwono jego czubek. Zaczynam trochę panikować, bo maszt ma oczywiście odciągi, których za cholerę nie widać. Od razu przychodzi mi na myśl wypadek Konciarza i na prawdę nie jest mi wesoło. Wciskam spida próbując odejść w bok pod jakiś kłaczek, ale niewiele to pomaga. Pode mną jakieś blokowiska i ogródki działkowe. W końcu łapię jakieś zerko, w którym idzie zrobić pełne kółko i trochę robi się optymistyczniej. Jeśli zdołam utrzymać to noszenie to przejdę nad masztem i jestem w domu, jeśli natomiast mnie wypluje...
Wygląda na to, że znowu się udało. Mam pół metra do góry i maszt za sobą. Przy okazji pobiłem swój rekord w odległości przelotu, ale walcząc z masztem nie miałem głowy, żeby się tym napawać. Wreszcie mogę się przyjrzeć na spokojnie budowie fabryki Michelin. W końcu w jakimś stopniu brałem udział przy jej powstawaniu, a teraz nieoczekiwanie oglądam ją z góry! Szkoda, że nie mam aparatu, zrobiłbym fotkę i przesłał do kumpli z firmy.
Robi się późno. Noszenia słabną i powoli czas zmienić taktykę z przelotowej na balonową. Krążę sobie w jakimś półmeterku i daję się znosić wiatrowi. Obserwuję taniec strzałki i zmieniające się cyferki na wyświetlaczu: 99.7, 99.8 i znowu 99.7... No, to chyba tym razem się uda? Balonowanie już mnie trochę znużyło. Coraz częściej mam ochotę odpalić w długą i niech się dzieje, co chce. W końcu decyduję się odejść, ale po chwili noszenie wzrasta, więc znowu centruję i zaczynam krążyć. Po kilku kółkach wznoszenie spada do zera i znowu zaczynam się niecierpliwić i w końcu odpalam. Po kilku takich akcjach decyduję się olać ewentualnie napotkane pół metra i lecieć dalej. Stówa już jest, a z tej wysokości jeszcze z dychę utarguję. No i okazało się, że moja balonowa strategia była błędna, bo za chwilę napotkałem regularne dwa i pół metra na sekundę do góry. Okazało się, że pół godziny krążyłem obok komina!
Dokręcam ostatnią już dzisiaj prawie-podstawę i tym razem już bez skrupułów przybieram kurs z wiatrem. To już na pewno będzie „final glide”. Wybieram sobie wioskę z drogą asfaltową i napieram. Z rzężenia radia domyślam się, że Janusz dogaduje się z ekipą, która się gdzieś tu w okolicy holuje. Rozumiem tylko, że jest gdzieś w okolicach Bartoszyc. Kurcze, toż to już granica! Próbuję zagadnąć do niego, ale mnie nie słyszy. O Pachulaku już dawno słuch zaginął. Robi się ciepło. Fajnie by było wylądować gdzieś na plaży i się wykąpać. Eksploruję wzrokiem pobliskie jezioro, ale jest zarośnięte trzciną dookoła. Nad wioską, co sobie ją wybrałem mam jeszcze ze sześćset metrów, więc rozglądam się za następną. No jest. Nie wiem tylko, czy do niej dociągnę, ale najwyżej dojdę kawałek.
Dociągnąłem i to z zapasem. Robię rundę honorową nad (a jakże!) remizą i siadam na łące blisko drogi. Jak zazwyczaj, tak i tym razem po lądowaniu po przelocie w zasięgu wzroku mam tablicę z nazwą. Żegoty. No, brzmi nieźle, może nawet PKS się tu zatrzymuje? Składam szpej i dzwonię. Odbijam się od skrzynki poczty głosowej najpierw Janusza, potem Rafała. W końcu Tomo odbiera, ale nie mam sumienia go tu ściągać. Idę na stopa. W międzyczasie dogaduję się z Anią i Aleksem, że mnie zabiorą z Olsztyna. Aleks też poleciał ponad stówę i Ania właśnie po niego jedzie, gdzieś w okolice Morąga. Oczywiście ostatni PKS z Żegoty (jeden z dwóch tego dnia) odszedł przed dwiema godzinami. W końcu ktoś się zatrzymuje i podrzuca mnie do pobliskiego miasteczka, z którego łapię jakiś busik do Olsztyna. Aleks z Anią już czekają. Pakujemy się do samochodu, kiedy dzwoni Tomo. Rafał wylądował w Kaliningradzie. Ale to już osobna historia...
© Greg
PS. Lot w formacie .kml zgodnym z bezpłatnym programem Google Earth. (16KB)
PS'. Inne zdjęcia z tego dnia znajdziesz w naszej Galerii.