Mieszkaliśmy w Malii nad samym morzem. Wybór miejsca był tendencyjny, bo jest to miejscowość nad morzem, a jednocześnie położona najbliżej Avdou, głównego miejsca do latania na Krecie. Czyli: plaża pod nosem i do latania nie daleko. Dojazd do Avdou to 20 min. do pół godziny. Oczywiście po przyjeździe przez jakiś czas nie wyściubiliśmy nosa poza plażę, ale potem pierwsze kroki skierowane zostały w jedynym słusznym kierunku. Zatem wynajęliśmy "furę" i pojechaliśmy zwiedzać płaskowyż Lasithi, a że Avdou było z powrotem po drodze... Tak więc jak już się znaleźliśmy przypadkiem w miejscu zero i "przypadkiem" glajt był w bagażniku to grzechem byłoby nie skorzystać. Nawiązałem kontakt telefoniczny z Grigorisem, miejscowym guru, i tym sposobem odnalazłem lądowisko, na którym wkrótce pojawił się i On ze swoim, a jakże, rozklekotanym busem. Za chwilę okazało się że do latania jest jeszcze jakiś niemiec i dwie norweszki. Lądowisko nie za duże, ale wystarczające, bez ani źdźbła trawy, jak to w ciepłych krajach, ale za to z rękawem i wyrysowanymi kręgami do lądowania na cel. Obok jakieś zabudowanie, wyglądające na (sic!) "infrastrukturę paralotniową", tzn. w środku przez szybę było widać plakaty z glajtami, więc pewnie przeznaczenie budyneczku było słuszne. Porzuciłem swoje Dziewczyny na lądowisku i wraz z innymi wsiadłem do busa. Pora była późna, bo już koło 17 czasu lokalnego a o 18.30 kolacja w hotelu. Droga na górę, początkowo asfaltowa, rychło przerodziła się w kamienistą krętą dróżkę, która doprowadziła nas w ciągu jakiejś niecałej pewnie półgodziny, do furtki, nad którą powiewał rękaw. Za furtką był oczyszczony z kamieni i roślinności oraz wyrównany kawałek dość stromego zbocza (ktoś tam musiał włożyć mnóstwo roboty!) ławeczki i w ogóle, poza tym że zero trawki i mnóstwo suchego pyłu to jest super. 390 m nad lądowiskiem i krążące wokół ogromne ptaszyska (Grigoris mówił że "vultures", czyli sępy) dobitnie świadczyły że nie zabranie się stamtąd byłoby cudem. Tak więc mało czasu - szpeić się trzeba. W założeniach był zlot, ale jak już się oderwałem od ziemi i zabrało mnie do nieba, do samej chmury, to tak jakoś tak za serce mnie chwyciło (skąd my to znamy...), że żal byłoby tak po prostu pedałem na lądowisko więc... no więc poleciałem na południowy zachód wzdłuż zbocza do końca doliny i z powrotem. Potem jeszcze takim łuczkiem pod chmurki nad doliną i wyszło 12 km. Na kolację oczywiście się spóźniliśmy.

12km

Potem była jakaś wycieczka, potem wiało, potem weekend, podczas którego Grigoris miał "jakieś inne sprawy do załatwienia", dość powiedzieć, że następna okazja trafiła się po tygodniu. Zadzwonił do mnie koło 10 rano i pyta czy jestem "interested in coastal soaring". No pewnie że jestem! Umówiliśmy się, że przyjedzie po mnie za godzinę do hotelu i pojedziemy do pobliskiego Sisi na jakiś klif. Na miejscu już czekało na nas dwóch żabojadów. Wjechaliśmy busem na górę i pierwszy żabojad spalił dwa starty. Klif nad samym morzem, skalisty, o podobnej stromiźnie i wysokości jak we Władku, tylko krótszy, tak z 500 m do efektywnego wykorzystania przy tym kierunku wiatru. Start również klifowy, z nad krawędzi jak we Władku, tyle że nie z samego klifu a z pagórka nieco z boku ponad właściwym klifem. Ja byłem drugi i odpaliłem bez problemów, choć nigdy nie startowałem z takiego wypłaszczenia. Potem króciutki przeskok na właściwy klif i jazda do znudzenia w lewo i w prawo. Jak już się oswoiłem to z nudów wylatywałem nad morze i wracałem, a potem wyczaiłem jeszcze dwie panienki opalające się nago na odosobnionym kawałku plaży, tylko cholera oczy już nie te :-) Potem chłopcy przyjechali busem pod klif i dawali do zrozumienia, że czekają (żabojady odpuścili sobie dalsze próby startów) więc po półtorej godziny tej zabawy w końcu wylądowałem.

Potem wsiedliśmy do busa i pojechaliśmy do Avdou. Poprzednio poleciałem na południowy zachód, więc teraz postanowiłem zwiedzić północny wschód. Jak tylko zrobiłem sufit to wyciąłem przez odnogę doliny nieco pod wiatr, na sąsiednie zbocze. Widoki zajebiste: w oddali na wprost widać morze z wysepkami, przede mną niższe pagórki, po bokach pasmo gór tak około 1500 m, a za plecami wspomniany już płaskowyż Lasithi - prawdopodobnie wypełniony osadami ogromny krater wulkanu lub wyschnięte górskie jezioro - dość powiedzieć: ni z gruchy ni z pietruchy kawał płaskiego terenu otoczony fajnymi górami. Wiało dość mocno a ja pod wiatr. Po przeskoku trafiłem coś strasznie wąskiego i poszarpanego, więc pomyślałem, że zawietrzna i pociąłem dalej. Dalej było jeszcze gorzej, więc zexplorowałem ile się dało i odszedłem nad środek doliny. Potem się dowiedziałem, że te poszarpane "coś" trzeba było kręcić, bo tam kominy tak wyglądają, i jak już się to przeżyje to można wyjechać na całkiem słuszną wysokość. Nad środkiem doliny miałem pewnie ze 200 m, ale znowu trafiłem poszarpańca i tym razem postanowiłem wytrwać, bo nie bardzo było gdzie siadać. W ten sposób znalazłem się znowu nad startem, nie ostatni raz w tym locie. Jak już zrobiłem podstawę to postanowiłem zexplorować czystą północ gdzie nad wypłaszczeniem po drugiej stronie doliny stał sobie rządek Cu. Rządek Cu okazał się mało wydajny, więc znowu znalazłem się na dnie doliny, w tym poszarpańcu co poprzednio, tym razem już wiedząc, co się z tym robi. Kolejne odejście zrobiłem już wzdłuż zboczy na południe, jak tydzień wcześniej, tylko odrobinę dalej i z duszą na ramieniu, bo powrót pod wiatr i to dość silny. Na końcu doliny wydało jakieś półtora meterka na tyle, że odbudowałem jakieś 200 m (potem spychało i robocizna się nie zwracała) i rzeźbiąc po stoku z minimalnym opadaniem dotarłem tym razem już nad a nie pod startowisko. Zrobiło się późno i żabojady już wylądowały, więc korzystając z noszenia dałem wciągnąć się w chmurę i pociąłem jak najdalej pod wiatr a potem odwróciłem w kierunku Avdou i wylądowałem. W sumie jakieś 2,5 godziny i jakieś 30 km tylko, że trasa w formie gwiazdy czteroramiennej więc z olca wyjdzie mniej.

30km

Podsumowując: miejsce warte polecenia do latania zarówno żyrandolowego jak i xc. Myślę, że gdyby zdarzył się jeszcze jeden lotny dzień (potem się znowu rozdmuchało) i bez żadnej zaplanowanej i opłaconej wycieczki to pewnie odgryzłbym pępowinę i poleciał gdzieś dalej, bo chętka była. Warun wypoczynkowy też zacny. Jedyne co brak to latającego towarzystwa, żeby się uniezależnić od rodziny i Grigorisa. No i nie jest tanio. Ale raz na jakiś czas warto.

© Greg